zatkane uszy domowe sposoby
się cały ornament, jednakże samej pani Lisicynej jej dzieło najwyraźniej się podobało. Co chwila przerywała pracę i przechylając głowę, oglądała niezgrabny twór własnych rąk z widocznym zadowoleniem. Kiedy podróżniczce nudziła się robótka, brała się do lektury, przy czym potrafiła oddawać się temu zajęciu nie tylko w spokojnym wagonie kolejowym, ale także w podrygującym omnibusie. Czytała dwie książki na zmianę, jedną w najwyższym stopniu odpowiednią na pielgrzymki – Zarys moralności chrześcijańskiej Teofana Rekluza, a drugą bardzo dziwną – Podręcznik balistyki strzeleckiej. Część druga, ale każdą z równą uwagą i zainteresowaniem. Wsiadłszy w Modrooziersku na pokład parowca „Święty Wasilisk”, Polina Andriejewna w pełnej mierze ujawniła jedną z najważniejszych swoich cech – niepohamowaną ciekawość. Obeszła cały statek, porozmawiała z mnichami-marynarzami, popatrzyła, jak młócą wodę ogromne koła. Zajrzała do przedziału maszynowego, posłuchała, jak mechanik opowiada zainteresowanym pasażerom o pracy kół zamachowych, wałów korbowych i kotła. Specjalnie nałożywszy okulary (które po przeobrażeniu się zawołżskiej mniszki w moskiewską damę przewędrowały z nosa pątniczki do etui z macicy perłowej), pani Lisicyna zajrzała nawet do pieca, w którym strasznie wybuchały i strzelały rozpalone węgle. Potem wraz z innymi ciekawskimi, wszystkimi co do jednego płci męskiej, poszła zwiedzić mostek kapitański. Wycieczkę zorganizowano tak, żeby zademonstrować nowoararacką gościnność i serdeczność, rozciągające się nie tylko na obszar archipelagu, ale i na statek, noszący imię świętego założyciela klasztoru. O farwaterze, sterowaniu parowcem i nieprzewidywalnych obyczajach modrojeziornych wiatrów opowiadał zastępca kapitana, poczciwie wyglądający mnich w muchajerowej skufii, jednakże panią Lisicyna znacznie bardziej zainteresował kapitan, brat Jonasz – czerwonomordy, gęstobrody rozbójnik w brezentowym kapeluszu rybackim, samotnie stojący u steru i pod tym pozorem w ogóle niepatrzący na pasażerów. Malowniczy osobnik, chociaż jak inni marynarze ubrany w habit, zupełnie nie przypominał czerńca, toteż Polina Andriejewna nie wytrzymała, podeszła do niego bliżej i zapytała: – Powiedz mi, święty ojcze, a czy dawno odbyłeś zakonne postrzyżyny? Potężny chłop spojrzał na nią z góry, pomilczał chwilę – a może się odczepi? Zrozumiawszy, że się nie odczepi, burknął niechętnie: – Pięć lat. Pasażerka natychmiast przysunęła się pod sam łokieć kapitana, żeby wygodniej było rozmawiać. – A kim był ojciec w świecie? Kapitan westchnął ciężko, tak że nie mogło być wątpliwości: gdyby od niego zależało, to na pytania natrętnej paniusi by nie odpowiadał, tylko raz-dwa przepędziłby ją z mostka, gdzie baby są całkiem niepotrzebne. – Właśnie tym. Sternikiem. Na Grumancie8 wieloryby biłem. – Ach, jakie to ciekawe! – zawołała Polina Andriejewna, wcale się nie przejmując mało 8 Przyjęta wśród ludności rosyjskiej Dalekiej Północy nazwa Spitsbergenu (przyp. tłum.). przyjaznym tonem kapitana. – Dlatego pewnie ojca Jonaszem nazwano, z powodu wielorybów, prawda? Zdobywając się na prawdziwy wysiłek chrześcijańskiego miłosierdzia, kapitan rozciągnął wargi w dwie strony, co najpewniej miało oznaczać uprzejmy uśmiech. – Nie z powodu wielorybów, tylko jednego wieloryba. Wąsaty łódkę ogonem rozwalił. Wszyscy potonęli, tylko ja wypłynąłem. On mnie w samą paszczę wessał, wąsiskami podrapał, ale widać nie smakowałem mu jakoś – wypluł. Potem szkuner mnie zabrał. Ja w paszczy pewnie nie więcej jak pół minuty spędziłem, ale zdążyłem dać słowo: jak się uratuję – na mnicha pójdę. – Jaka wspaniała historia! – zachwyciła się pasażerka. – A najbardziej zadziwia, że ojciec, uratowawszy się, rzeczywiście poszedł do klasztoru. Bo to przecież wielu w strasznej godzinie coś tam Bogu zaprzysięga, a potem rzadko który dotrzymuje.