histeria... Przydzielono jej specjalnego lekarza, który ją pociesza, tłumacząc, że nieszczęście
zdarzyło się dawno, siedem lat temu. Z początku ona oczywiście nie wierzy. Na dowodach i wyjaśnieniach schodzi pierwsza połowa dnia. Przed obiadem chora daje się przekonać, trochę się uspokaja, zaczyna dopytywać, co zaszło przez te siedem lat. Bardzo żywo wszystkim się interesuje. Wieczorem jest już zupełnie spokojna i opanowana. Kładzie się z uśmiechem, śpi jak niemowlę. A rankiem budzi się i wszystko od początku: rozpacz, szlochy, próby samobójstwa. Męczę się, męczę i nic nie mogę zrobić. Mechanizm szoku psychicznego jest jeszcze mało zbadany, trzeba działać po omacku. Opiekować się tą pacjentką jest bardzo trudno, przecież każdego dnia powtarza się to samo. Lekarze dłużej niż dwa-trzy tygodnie nie wytrzymują, trzeba ich zmieniać... Doktor zauważył, że słuchaczka ma łzy w oczach, i powiedział raźnie: – No dobrze, dobrze. Nie wszyscy moi pacjenci są nieszczęśliwi. Jest jeden zupełnie szczęśliwy. Widzi pani obraz? Doktor wskazał wspomnianą już ośmiornicę, na którą pani Polina przez cały czas rozmowy często popatrywała – było w tym płótnie coś szczególnego, co z trudem i nie na długo pozwalało oderwać od niego wzrok. – Dzieło pędzla Konona Jesichina. Słyszała pani o nim? – Nie. Zdumiewający dar! – Jesichin to geniusz – przytaknął Korowin. – Najprawdziwszy, bez skazy. Wie pani, to jeden z tych malarzy, którzy tworzą tak, jakby przed nimi nie było żadnego malarstwa – ani Rafaela, ani Goi, ani Cezanne’a. W ogóle nikogo, dopóki na świat nie przyszedł Konon Jesichin, pierwszy malarz na Ziemi, i nie zaczął wyprawiać takich rzeczy, że płótno mu wprost ożywa pod pędzlem. – Jesichin? Nie, nie znam. – Oczywiście. O Jesichinie mało kto wie, tylko niektórzy koneserzy sztuki, a i oni są przekonani, że już dawno umarł. Dlatego że Konon Pietrowicz to zupełny szaleniec, już szósty rok nie wychodzi z pawilonu numer trzy, a przedtem jeszcze dziesięć lat przesiedział w zwykłym domu wariatów, gdzie lekarze idioci, pragnąc przywrócić Jesichina do „normy”, nie dawali mu farb ani kredek. – A na czym polega jego szaleństwo? – Polina Andriejewna wciąż przyglądała się ośmiornicy, która coraz bardziej magnetyzowała ją swoim dziwnym spojrzeniem. – Pamięta pani Puszkina? O tym, że geniusz i draństwo nie mogą iść w parze? Przykład Jesichina dowodzi, że najdoskonalej mogą ze sobą współistnieć. Konon Pietrowicz to drań odruchowy, naturalny. Pasja twórcza zniszczyła w jego duszy wszystkie inne uczucia. Nie od razu, stopniowo. Jedyną istotą, którą Jesichin kochał, i to kochał namiętnie, była jego córka, cicha, przemiła dziewczynka, która wcześnie straciła matkę i z wolna gasła na gruźlicę. Miesiącami prawie nie odchodził od jej łoża, najwyżej na godzinę czy dwie do atelier, popracować nad obrazem. Wreszcie wpadł na pomysł, żeby przenieść płótno do dziecinnego pokoju i w ogóle nie opuszczać małej. Nie jadł, nie pił, nie spał. Ci, co widywali go w tamte dni, opowiadają, że wyglądał przerażająco: rozczochrany, nieogolony, w zasmarowanej farbami koszuli, malował portret córki, wiedząc, że to portret ostatni. Nikogo do pokoju nie wpuszczał, wszystko robił sam: poda dziewczynce pić albo lekarstwo, albo coś do zjedzenia i znów chwyta za pędzel. Kiedy zaś zaczęła się agonia dziecka, wpadł w istne szaleństwo, ale nie ze smutku, tylko z zachwytu: tak cudownie grały światło i cień na wykrzywionej męczarniami, wychudłej twarzyczce. Ludzie zebrani w sąsiednim pokoju słyszeli zza zamkniętych drzwi żałosne jęki. Umierająca płakała, prosiła wody, ale na próżno, Jesichin nie mógł oderwać się od obrazu. Kiedy wreszcie wyłamano drzwi, dziewczynka już nie żyła, a Jesichin nawet na nią nie patrzył – wciąż poprawiał coś na płótnie. Córkę odwieziono na cmentarz, ojca – do domu wariatów. A obraz, chociaż niedokończony, wystawiono pod tytułem La mort triomphante10 na Salonie Paryskim, gdzie otrzymał złoty medal. – Rozum ojcowski nie wytrzymał smutku i wzniósł sobie zaporę w postaci twórczości – zinterpretowała usłyszaną historię dobra Polina Andriejewna. – Tak pani sądzi? – Donat Sawwicz zdjął okulary, przetarł, nałożył znowu. – A ja, studiując przypadek Jesichina, dochodzę do wniosku, że prawdziwy, potężny geniusz nie jest w stanie w pełni dojrzeć, jeśli nie doprowadzi do obumarcia niektórych stref duszy.