dorożki, co do zapachu ludzkiego potu i jedzenia smażonego na oleju
dodawało odór końskich odchodów. Bethie świadomie nie zwracała uwagi na zapachy, a jednocześnie unikała kontaktu wzrokowego z innymi przechodniami. Chciała wrócić do swojego domu na Society Hill, żeby zaszyć się w nim wśród beżowych ścian i obitych jedwabiem kanap. Kolejny wieczór z telewizją kablową. Byle nie patrzeć na telefon. Byle nie myśleć o tym, żeby zadzwonił. Zupełnie nieoczekiwanie zderzyła się z jakimś mężczyzną. Wychodził z eleganckiego sklepu spożywczego i natarł prosto na jej ramię. Chwycił ją za rękę, zanim przewróciła się na ulicę upstrzoną końskim nawozem. - Och, przepraszam! Ale ze mnie niezdara! Już w porządku. Mam nadzieję, że nic się nie stało. Nigdy bym sobie nie darował, gdyby coś się pani stało. Oszołomiona Elizabeth potrząsnęła głową. Chciała już powiedzieć: Nic mi nie jest, ale wreszcie zobaczyła człowieka, który na nią wpadł. Nie zdołała wydobyć z siebie ani słowa. Jego twarz... Wyraźne europejskie rysy, wesołe niebieskie oczy i gęste szpakowate włosy. Był starszy, jak oceniła — miał czterdzieści parę, a może nawet pięćdziesiąt lat. Wyglądał na zamożnego. Niezapięta lniana koszula odsłaniała szyję i lekko siwiejące owłosienie na piersi. Miał na sobie beżowe spodnie, spięte paskiem od Gucciego, i mokasyny od Armaniego. Wyglądał... Był wspaniały! Nagle uświadomiła sobie, że nadal trzyma ją za rękę. Zaczęła mówić nieskładnie: - Szukałam... Zagubiłam się w swoim małym świecie... Wpadłam na pana. To nie pana wina. Nie ma za co przepraszać. - Elizabeth? Elizabeth Quincy! - Co? - Znów spojrzała na niego, czując się jeszcze bardziej nieswojo. Był wysoki, bardzo wysoki, miał szerokie bary, był przystojny. I wcale go nie znała. Była tego pewna. - Przepraszam - powiedział od razu. - Znów narozrabiałem. Znam panią, chociaż pani mnie nie zna. - Rzeczywiście, nie znam pana - przyznała Bethie. Puścił ją wreszcie i ku jej zdziwieniu zarumienił się ze wstydu. - To wygląda bardzo dziwnie - wyjąkał, czując się niezręcznie, ale to tylko dodało mu uroku. - Nie wiem, co powiedzieć. Może niepotrzebnie wymieniłem pani nazwisko. No, ale stało się. Ja już panią widziałem. Wskazano mi panią. W zeszłym miesiącu w Wirginii. W szpitalu. Elizabeth dopiero po chwili pozbierała myśli. Aż pobladła z wrażenia. Skoro był w szpitalu i skoro mu ją wskazano... Pomyślała, że wie, dokąd to wszystko prowadzi, i poczuła, jak ogarnia ją dojmujący chłód. Zamknęła oczy. Przełknęła z trudem i powiedziała: - Może lepiej niech pan się przedstawi. - Tristan. Tristan Shandling. - Skąd pan mnie zna, panie Shandling? Nie powiedział ani słowa. Wyciągnął koszulę ze spodni i pokazał jej swój prawy bok. Tego się właśnie obawiała. Blizna nie była duża, miała kilkanaście centymetrów. Widać było, że operacja odbyła się całkiem niedawno. Ale za miesiąc, dwa skóra z pewnością odzyska normalną barwę i wówczas pozostanie zaledwie cienka linia. Zupełnie nieświadomie wyciągnęła rękę i dotknęła blizny. Gwałtowne westchnienie wyrwało ją z marazmu. Nagle uprzytomniła sobie, jak to wygląda: obcy mężczyzna stoi przed nią z podwiniętą koszulą. Ludzie przystawali i gapili się na nich. Płakała. Nie uświadamiała sobie tego, ale łzy spływały jej po policzkach.