się podziękowań. Robił to, bo uważał, że tak właśnie trzeba. Siedemdziesiąt
pięć lat. Zasłużył sobie na godną śmierć. - Quincy... - On nawet nie wie, że ma syna! Jak tamten człowiek może go zabić? On nawet nie pamięta o moim istnieniu. Niech to szlag! Niech to jasna cholera! Rzucił słuchawką o podłogę. Rozleciała się na kawałki, ale to nie wystarczyło. Złapał krzesło i walnął nim w piec. Dzbankiem do kawy rzucił w zlew. Rycząc, wywrócił stół... - Tato... - Nie mogę jechać. Muszę tu zostać. Być może jeszcze żyje. Nigdy nie wiadomo. Nie mogę go zostawić. To mój ojciec, chociaż mnie nie pamięta. Ten potwór będzie go torturował, a w końcu zamorduje! Boże! Widziałyście, co zrobił z Bethie! A to jest tylko stary człowiek, nawet nie wie, że ma syna. Jezu Chryste! Rainie, on nawet nie wie, że ma syna...! - Pojedziesz do Portland. - Nie! - Pojedziesz, Quincy. Nie pozwolimy ci tu zostać. Temu szaleńcowi właśnie o to chodzi! - Mój ojciec... - Quincy, on nie żyje. Przykro mi, ale on nie żyje. Wiesz, że nie żyje. Tak mi przykro... Nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Upadł na podłogę i leżał wśród odłamków szkła i plastiku. Leżał i patrzył na Rainie, mając nadzieję, że ona nigdy więcej nie zobaczy go w podobnych okolicznościach. - Mój ojciec... - szepnął. - Mój ojciec... - Tato, boję się. Proszę cię, tato. Potrzebuję cię. Quincy odwrócił się do córki. Siedziała przy stole i płakała. Rainie nie wiedziała, o czym myślał. Patrzył na córkę i widział urywki szybko przemijającej przeszłości? A może raczej widział przyszłość, która ich jeszcze czekała? 163 Quincy wyciągnął ręce. Kimberly rzuciła mu się w objęcia. - Wszystko będzie dobrze, Kimmy - wymamrotał. - Obiecuję ci: wszystko będzie dobrze. Potem zamknął oczy. Rainie wiedziała dlaczego. Bo sam nie wierzył w to, co mówi. 24 Lotnisko Kennedy 'ego, Nowy Jork Wpiątkowy poranek o piątej trzydzieści pięć czasu wschodniego weszli na pokład pierwszego samolotu do Portland w stanie Oregon, z bileta¬ mi kupionymi za gotówkę poprzedniego dnia. Przy odbiorze pokazali doku¬ menty tożsamości, ale potem Quincy wykorzystał fakt, że pracował w FBI Miła pani zmieniła ich nazwiska na pseudonimy, żeby w spisie pasażerów nie został po nich ślad. Kobieta była wyraźnie podekscytowana tym, że bie¬ rze udział w jakiejś tajnej misji. Quincy, Rainie i Kimberly wyglądali upior¬ nie blado i ledwo trzymali się na nogach. Burze się skończyły, ale niebo wciąż było zachmurzone, a pasy startowe mokre od deszczu. Wokół samolotu uwijali się ludzie w pomarańczowych kurtkach. Ładowali bagaże do luku. Rainie widziała przez okno, jak wydają sobie jakieś polecenia, ale nie słyszała ani słowa. Kimberly usiadła przy samym oknie i prawie natychmiast zasnęła. Rainie zajmowała środkowy fotel. Quincy siedział po prawej stronie, z nierucho¬ mą, martwą twarzą. Rainie jeden raz dotknęła jego dłoni, ale ją odsunął Drugi raz nie próbowała. - Kiedy zmarła moja matka, znienawidziłem ojca - powiedział. - Dlaczego umarła?