samozwańca!
Już za klamkę chwytałam, gdy naszły mnie wątpliwości. A jeśli się mylę? A jeśli Lampego na Rubieżnej Wyspie nie ma, a ja skłonię cię, Ojcze, do naruszenia samotności świętej pustelni! Następstwa takiego świętokradztwa będą straszne. Toż przez osiem stuleci nie stanęła tam stopa postronnego człowieka! Takiego świętokradztwa archijerejowi nie wybaczą. Rozdepczą Ojca, rozszarpią, pohańbią – już ojciec Witalis się o to postara. Jaka to będzie strata dla guberni! Co tam zresztą gubernia – dla całej Cerkwi prawosławnej! A z głupią ciekawską babą co zrobić? Odeślą najwyżej ze wstydem pierwszym statkiem – i cała kara. Dlatego ot co postanowiłam: teraz pojadę do miasta, przebiorę się za nowicjusza. Potem udam się na Mierzeję Postną, tam jest przywiązana łódka brata Kleopy. Kiedy ściemnieje (a ciemnieje teraz bardzo wcześnie), popłynę na Rubieżną – Bóg da, to nikt mnie z brzegu nie zobaczy. Sprawdzę w pustelni swoje przypuszczenie – i z powrotem. Jeśli się pomyliłam, to nic strasznego. Starcowi Izraelowi całego Pisma nie starczy, żeby naskarżyć ludziom z Nowego Araratu o mojej niesłychanej zuchwałości, w tempie jednego słowa dziennie. A zresztą – tępawi są, może i nie zrozumieją. Bardzo możliwe, że wrócę, jeszcze zanim wyjdziesz, Ojcze, z pokoju Matwieja Bencjonowicza, który, mam nadzieję, został wskrzeszony do życia miłosierdziem Bożym i Twoją, Ojcze, mądrością serca. Proszę mnie nie rugać. Twoja córka, Pelagia Dzień ostatni. Wieczór Ostatnie wiersze listu Mitrofaniusz czytał, trzymając się ręką za brodę, a kiedy skończył, zaczął się miotać po pokoju: rzucił się do drzwi, zatrzymał, odwrócił do Berdyczowskiego. – Ach, Matwieju, nieszczęście, nieszczęście! Ach, szalona pałka, do pustelni się wybrała! Patrzcie ją, o mnie się zlękła! Że o świętokradztwo oskarżą! Nie świętokradztwa trzeba się bać, tylko tego, że on ją zabije! – Kto zabije? Kogo? – zdziwił się pan Matwiej, który jeszcze niezbyt dobrze kojarzył, a zresztą jak miał kojarzyć, skoro listu nie czytał? Przewielebny podał mu list, a sam natarł na doktora: – Szybciej, szybciej tam! Co takiemu za różnica, jedno zabójstwo więcej! – Jakiemu „takiemu”? – nie mógł pojąć doktor. – Fizykowi pańskiemu, Lampemu! On właśnie jest Czarnym Mnichem, teraz to już ustalone z całą pewnością! I zabójcą też on jest! Na Wyspie Rubieżnej się ukrył! A Pelagia, czy tam Lisycyna, tam właśnie popłynęła! Podprokurator, który nie zdążył wczytać się porządnie w list, z niedowierzaniem pokiwał głową. – Lampe na Wyspie Rubieżnej? Skąd, ojcze, tam go wcale nie ma! – A gdzie jest? – odwrócił się Mitrofaniusz. – Tam. – Berdyczowski machnął ręką, wskazując gdzieś w dół. – Pod ziemią. Władyka aż zamarł. Co to, nie doleczył? Albo znowu zaczęły się majaczenia? – To znaczy, chciałem powiedzieć, w piwnicy – wyjaśnił Matwiej Bencjonowicz. – Jakiś czas temu urządził sobie nową pracownię. Tam właśnie przesiaduje. Pomagałem mu nosić na dół arkusze metalu, zerwane z dachu. Sergiusz Nikołajewicz coś mi o emanacji tłumaczył, jakieś niebezpieczne doświadczenia tam robi, ale ja nic nie rozumiałem, byłem otępiały. I instrumenty wszystkie ma teraz w piwnicy. Prawie stamtąd nie wychodzi. Może raz na dzień wyjrzy, kawałek chleba zje i znowu pędzi na dół. Śledczy mówił powoli, z trudem dobierając słowa, widać niezupełnie jeszcze doszedł do siebie, ale na umysłowo chorego nie wyglądał. – Gdzie ta piwnica? – zapytał biskup doktora, nie wiedząc, czy ma wierzyć w to, co usłyszał. Może nawet żadnej piwnicy nie ma? – O, tam, proszę za mną. Doktor poprowadził zebranych do poczekalni, stamtąd do komórki, z komórki po