W mglistą noc po Nowym Orleanie rozpełzał się zapach rzeki Missisipi. Jadąc uliczkami
Dzielnicy Francuskiej, Montoya czuł, jak ogarnia go mrok. Cały czas miał w uszach rozmowę z Bentzem. Bentz zachowywał się jak idiota, uganiając się za duchem zmarłej żony, kiedy tu, w domu, czekała na niego prawdziwa, żywa kobieta. To bez sensu. Bentz, zazwyczaj pragmatyczny, nie grał całą talią. Najwyraźniej randka ze śmiercią wpłynęła na jego umysł. I to jak. Na ulicach było niewiele aut, ale światła miasta, które wróciło do życia po huraganie, oślepiały. Wsunął do kieszeni kluczyki od samochodu i wszedł do domu, niewielkiego bungalowu, który remontował, gdy Katrina zaatakowała z niszczycielską siłą. Co tu się działo... dobrze, że coś mu zostało. Ale zniszczenia były tak dotkliwe, że wolał nie myśleć o kolejnym huraganie. Odbudował dom, jak wielu innych. Plany remontu zakładały jak największą wierność początkowym klitkom, ale uwzględniały też zmiany, mające ułatwić życie w jego nowej rodzinie. Nie dość, że miał teraz żonę imieniem Abby; wraz z nią jego inwentarz powiększył się o płochliwego kota imieniem Ansel, który wiecznie krył się pod meblami, i czekoladowego, nieustannie zadowolonego labradora imieniem Hershey. Pies łasił się właśnie do jego nóg, przy czym tak radośnie i zamaszyście wywijał ogonem, że wszystkie bibeloty na stoliku znalazły się w niebezpieczeństwie.. – Cześć, bracie. – Podrapał go za uszami. – Idziemy na spacer? Hershey zaszczekał basem i pognał długim korytarzem wiodącym do tylnych drzwi. Montoya ruszył za nim i po drodze zadzwonił do Abby. Była fotografikiem, tego wieczoru miała sesję w atelier, poza miastem. Pies biegał tam i z powrotem, jak kłębek energii. – Rozumiem, bracie. – Montoya cisnął mu żółtą piłeczkę tenisową i czekał, aż włączy się poczta głosowa Abby. Hershey pognał w mrok, odnalazł piłkę i wrócił, zanim Montoya zdążył się nagrać. Psisko cisnęło mu piłkę pod nogi. Machało ogonem, póki Montoya nie rzucił piłki ponownie. Bawili się tak jeszcze przez pół godziny – pies w siódmym niebie, Montoya pogrążony w myślach o Bentzu przebywającym na samobójczej misji w Los Angeles. Co on wyprawia? Jennifer, jego pierwsza żona, nie była święta. A teraz nie żyje. I dobrze. Z tego, co Montoya wiedział, za życia była niezłą suką. W końcu Bentz się z nią rozwiódł, prawda? Montoya nigdy jej nie poznał, ale sam Bentz mu powiedział, że go wciąż zdradzała. Na dodatek z bratem przyrodnim Bentza. Księdzem. – Suka – powiedział na głos. Cisnął piłkę i patrzył, jak pies rzuca się w mrok. Jak na ironię losu, ten sam mężczyzna pociągał także O1ivię. Ojciec James McLaren. Ale oprzytomniała i wybrała Bentza. I byli razem bardzo szczęśliwi. A teraz to. Odkąd Bentz odzyska! przytomność – zresztą wbrew przepowiedniom jego córki, która twierdziła, że umrze – zmienił się. Był daleki. Smutny. Montoya przypisywał to bezczynności, brakowi pracy, myślał, że to niesprawność tak go deprymuje. Teraz nie był już taki pewien. Może bliski kontakt ze śmiercią owocuje nowym, mrocznym spojrzeniem na świat. Bentz nie wrócił z zaświatów pełen radości życia, przekonany, że trzeba się cieszyć każdym dniem. O nie. Żadne tam bzdury o świetle. Żadne religijne bajki. Obudził się kierowany pragnieniem, by odnaleźć byłą żonę, sukę nad sukami. To porządny facet, ale mu odbiło. Co za burdel. Zdaniem Montoi lepiej, żeby Jennifer Bentz pozostała trupem. Przed wyjazdem do San Juan Capistrano Bentz odrobił pracę domową. Sprawdził w Internecie w rejestrach okręgu Orange i miasta San Juan Capistrano. Szukał czegokolwiek, co odnosiłoby się do hotelu lub zajazdu o nazwie zbliżonej do San Miguel albo Saint Miguel. Nie wykluczał, że Shana Mcintyre kłamała, że chciała go rozdrażnić. Ale nie. Znalazł opis i zdjęcia małej kaplicy, która nie była częścią misji.